Człapiąc na Elbrus, zastanawiałam się po raz kolejny, czy warto, a jeśli warto, to dlaczego. I doszłam do nadzwyczaj prostej odpowiedzi, że ja to po prostu lubię. Lubię, mieć wokół siebie pofalowaną, otwartą przestrzeń, czuć zmęczenie i przy-krótki oddech. Nawet poranny ból głowy i zapuchnięte oczy, tak bardzo mi nie przeszkadzają.
Mini-wyprawa na Elbrus solo, okazała się jedną z przyjemniejszych na jakich byłam. Mimo standardowo zagubionego bagażu i ulewy ze śniegiem pierwszego dnia, cała reszta przebiegła bez zakłóceń i zgodnie z planem. Przesąd, że w pełnię jest dobra pogoda i tym razem się sprawdził, a więc wystarczyły dwa dni aby dokonać drobnego „przypomnienia” aklimatyzacji, wejść na Górę i bezpiecznie zejść na dół. Przez te dwa dni, pogoda była idealna, słoneczna, mroźna i dość wietrzna. Zatem było twardo i nie za gorąco.
Co mnie zachwyciło? Oprócz pięknego Elbrusa, życzliwi i bardzo otwarci ludzie. Wszędzie spotykałam się z odruchami przyjaźni, chęcią bezinteresownej pomocy, dzieleniem się, częstowaniem, miłym zainteresowaniem. Być może kluczowa była tu znajomość rosyjskiego – pierwszy raz w życiu czułam się jak poliglotka, gdyż mogłam porozumieć się i po rosyjsku i po angielsku, a więc we „wszystkich” popularnych (wśród turystów) w tym rejonie językach.
Co mnie zdziwiło? Portret Putina wiszący w recepcji, w moim hotelu. Pomyślałam sobie, że najpierw był car, potem Stalin, Lenin i inni ojcowie rewolucji, a teraz … Putin. W zasadzie nic się nie zmienia, tylko oczy na portrecie świdrują z różną siłą.
Co mnie rozczarowało? Smutny obrazek Mineralnych Wód. Wyobrażałam sobie to miasteczko, na podobieństwo naszej Krynicy, a przynajmniej Ciechocinka, a tu nic z tych rzeczy. Szare bloki, wielka płyta, ludzie znikąd. Miałam wrażenie, że jestem jedyną przyjezdną, a przecież Min Wody to jedno z największych i najstarszych uzdrowisk w Rosji, sięgające tradycją daleko w przeszłość.
Ale jak już przyjęłam, że jest tak jak jest, to zaczęłam dostrzegać mnóstwo ciekawych rzeczy. Po pierwsze miasto ożywa wieczorem. Zapełniają się piwne ogródki, ławki i krzaki w głównym parku-deptaku. Całe rodziny spacerują, piją i jedzą i panuje atmosfera powszechnego pikniku. Po drugie z samego rana, na placu zwanym Rynek, otwiera się rynek warzywny, a obok niesamowicie bogaty targ. Bogactwo warzyw, świeżych, suszonych i kandyzowanych owoców, wschodnich słodyczy, jest oszałamiająca (do tego mnóstwo tanich chińskich wyrobów, jak wszędzie w takich miejscach).
Zawsze zadziwia mnie, ze po kilku godzinach w jakimś miejscu, zaczynamy wydeptywać swoje ścieżki. Już wiadomo, gdzie pani sprzedaje gotowaną kukurydzę, gdzie można się napić kwasu chlebowego, gdzie podają pyszne szaszłyki. Pewnie jeszcze jeden czy dwa dni i wtopiłabym się w życie miasteczka, a jego brzydota zupełnie przestałaby mi przeszkadzać.