
Chyba najwyższy czas, aby zmierzyć się z tematem naszej jesiennej wyprawy w Himalaje.
Był to wyjazd, starannie przygotowywany, przez wiele miesięcy. Właściwie pierwsza myśli, pojawiła się jeszcze na wiosnę 2014r., kiedy zbiegając w kierunku Namche Bazar, po zakończonym trekkingu, wpadłam na pomysł aby wybrać się aklimatyzacyjne na Island Peak, a potem już konkretnie na Ama Dablam. Myśl wydała mi się szalenie oryginalna, co okazało się błędne, bo wiele osób tak robi, ale mimo wszystko podzieliłam się nią z naszą koleżanką Gerdą (Hanią Myślińską), która tę myśl przetworzyła i ogłosiła w postaci bardzo ciekawego pomysłu: Mera Peak, przełęcz Amphu Lapcha i Island Peak. Tzw. ambitny treking! 2x6tyś. + wspinaczkowa przełęcz. Szybko uchwaliłyśmy, że do naszego grona, możemy zaprosić Kasię Czeczott-Łukasik i już we 3, od września nakręcałyśmy się na wyjazd.
Na wiosnę 2015r., dołączyła do naszych planów jeszcze jedna osoba, Zosia Bachleda, zaproszona przez Gerdę przy okazji jakiegoś spotkania towarzyskiego w Zakopanem. Było nas już więc 4 i tak zostało.
Kolejnym etapem przygotowań, był wybór Agencji, z którą pójdziemy w góry. Ja miałam swoją, Zosia swoją, porównywałyśmy wyniki, moja dawała trochę lepsze ceny, ale Zosia za swoją ręczyła głową. Stanęło na jej przewodniku Sonamie i to był bardzo dobry wybór.
Nie będę się to rozwodziła, nad kolejnymi etapami przygotowań, bo każdy kto choć raz wyruszał w świat, zna tę mieszankę niepewności i ciekawości, która w takich chwilach człowiekowi towarzyszy. Uczucie miłe, ale jest jeszcze bardziej miło, jak można w końcu ruszyć w trasę …
I etap: Dżungla
Pijawki były? Wszyscy pytają nas czy były pijawki… nie było. Do dżungli trafiłyśmy po nieudanej próbie lotu z Katmandu do Lukli. Lało jak z 3 kubłów i od razu było widać, że nic z tego nie będzie, ale procedura jest taka, że trzeba pojechać na lotnisko, swoje odsiedzieć, i dopiero po kilku godzinach jak powiedzą, że samolot nie poleci, można odebrać pieniądze za bilet, albo przebookować i wrócić do miasta. Pisałam o tym w jednym z poprzednich postów, na bieżąco, więc nie będę się powtarzać. W każdym razie po kilkunastu godzinach jazdy (w czasie której jedna z nas, za nic nie chciała się przyznać do słabości w postaci choroby lokomocyjnej i cierpiała całą drogę, zamiast wziąć aviomarin), i zakupie nielegalnej benzyny (w tym czasie w Nepalu były „przejściowe trudności z dostawą” i paliwo było reglamentowane) ruszyłyśmy dziarsko na spotkanie nowej przygody.
Moja przygoda skończyła się po jednym dniu, ponieważ niedoleczone zapalenie zatok nasiliło się do tego stopnia, że bez antybiotyku (dzięki dr Ula Lisińska za konsultacje telefoniczne – nie pierwsze i nie ostatnie na tej wyprawie dodajmy…) i odleżenia 1 dnia w spokoju, się nie obeszło. Dzięki temu szczęśliwemu zbiegowi okoliczności, bardzo miło spędziłam kolejne kilka dni, wędrując tylko z tragarzem, chłonąc nierozproszone rozmową obrazy i poznając innych samotnych trekkersów, ale to już zupełnie inna historia …
Tymczasem spotkałyśmy się znowu po 3 czy 4 dniach, na granicy dżungli i gór, w ostatnim miejscu gdzie można było wziąć prysznic (który miał nam starczyć na kolejne 3 tygodnie). Pracowite nabieranie wysokości, ma to do siebie, że jest … nieprzyjemne. Nawet jeśli dobrze znosimy wysokość lub wspomagamy się odpowiednimi środkami, albo jedno i drugie, głowa musi swoje poboleć, apetyt spadnie, słabość ogarnie. Nie ma wyjścia, organizm musi się zaaklimatyzować. Tym razem wszystkie 4 aklimatyzowałyśmy się dość dobrze, niektóre wspomagając się duramidem oficjalnie (jak ja np.), a niektóre jak prawdziwe twardzielki, jedząc duramid po kryjomu 😉 W bazie pod Mera Peak, ja czułam się świetnie, dziewczyny gorzej, ale to one weszły szybciej… i tak już było do końca wyprawy: czułam się świetnie, „tylko sił mi było brak”.

11 listopada 2016, na szczycie Mera Peak, od lewej Agnieszka, Hania, Kasia, Zosia. Fot. Sonam
Ze szczytu Mera Peak Zosia Bachleda zjechała na nartach…
II etap: Dolina Hunku
Od wejścia, a właściwie zejścia z Mera Peak, zaczyna się najciekawszy fragment naszej wycieczki.