
„… czyli Ostatnie Śniadanie” chciałam napisać, ale uznałam że byłoby to poddanie się sytuacji, w której ktoś w moim imieniu decyduje z kim i gdzie mam świętować. Wprawdzie historia uczy, że sen małych, chorych ludzi może wpłynąć na losy milionów, ale dlaczego na mój?!
Wielkanoce w Janowie spędzamy kilkunastu lat. Może nie wszystkie, może nie każdą po kolei, ale większość na pewno. Szczęśliwy los połączył nas więzami przyjaźni i z ludźmi, i z miejscem.
Gdy w lutym br. okazało się, że „dobra zmiana” wprowadziła zamęt w życie stadniny, poczuliśmy jakby ktoś deptał kawał naszego życia i od razu pojawiło się smutne pytanie, czy uda nam się jeszcze raz wspólnie spędzić Święta? Udało się!
W ciągu kolejnych tygodni podpisaliśmy wszystkie możliwe petycje, wzięliśmy udział we wszystkich możliwych demonstracjach, przeczytaliśmy dziesiątki artykułów, krzepiąc się że tylu ludzi ruszyło na ratunek. Chwilowo sytuacja jeszcze (!) się nie poprawiła, bo zmiany idą dalej, fachowcy odchodzą, a karierowicze korzystają z okazji. Żal ściska na myśl, że dorobek prawie 200 lat może rozproszyć się, albo zniknąć bezpowrotnie…
Gdy zaczynaliśmy tu przyjeżdżać, nasze córki były maleńkie i razem z dziećmi naszych przyjaciół na czas wizyty w Janowie, przenosiły się do świata równoległego. Niewiele mieliśmy punktów stycznych. Spotykaliśmy się tylko na posiłkach, a i te bywały szokująco krótkie, bo jak tu nie wciągnąć obiadu w 15min, gdy właśnie urodził się nowy źrebak i „Ciocia Basia, powiedziała, że jak zjemy, to możemy pobiec do stajni, żeby go zobaczyć”. Dziś to już dorośli ludzie, którzy często by przyjechać do „Cioci Basi”, muszą pokonać tysiące km, ale pokonują i są szczęśliwi, że jeszcze raz, że mogą, że zobaczą…
Prawdziwa wielopokoleniowa rodzina, do której na kilka dni w roku, jesteśmy wspaniałomyślnie włączani, z pewnością będzie nadal trwać i spotykać się, aczkolwiek być może już nie w swoim „naturalnym” środowisku, czyli w janowskiej stadninie. Dziś dziękuję za te wszystkie Święta, za tę szczególną atmosferę „na którą pracowały pokolenia”, a która tak bardzo zawsze przypominała mi atmosferę mojego rodzinnego domu, za szaleńczo dobre jedzenie, za opowieści, za „wytworne żarty od niechcenia”, za życzliwość – za przyjaźń po prostu. Wypada tylko wierzyć, że …
„… kalarepa z Wołomina,
Która stanowi czasu znak,
Choć strasznie mnożyć się zaczyna,
Wspominać tak się nie da jak…”
Całość pięknej piosenki, ze słowami Wojciecha Młynarskiego, dziś dedykuję w podzięce rodzinom Wójcików, Orłosiów, Kochów…
Pingback: 12 podróży w 12 miesięcy 2017 | 50plus&minus