Himalaje cz. III Island Peak i magiczne chwile

Zwykły wpis
Himalaje cz. III Island Peak i magiczne chwile

Czas najwyższy kończyć opowieść o Himalajach – za chwilę już kolejny wyjazd …

Moja opowieść urwała się na szczęśliwym pokonaniu przełęczy Amphu Lapcha i noclegu w Chukung. Następnego dnia zwarte i gotowe, ruszyłyśmy raźnie do bazy pod Island Peak. Drogę pokonałyśmy wyjątkowo szybko – dobra aklimatyzacja pracowała na naszą korzyść. Po drodze Zosia i Kasia, chciały robić zdjęcie „na tle atakowanego obiektu”, może nawet zrobiły, ale ja zdecydowanie odmówiłam zasłaniając się przesądami. Na prawdę mam taki przesąd, że nie fotografuje się „na tle obiektu”, bo wówczas nic nie wychodzi z „ataku”.

Baza … jak baza. Ktoś rzyga, ktoś uczy się asekurować, ktoś wcina pyszny posiłek. Przypomniał mi się obrazek sprzed wielu lat, z bazy pod GII – tam też jedna z koleżanek uczyła się asekurować „na sucho” … masakra. „Śmierdzi trupem na odległość”, jak mawiał w takich razach Hierz.

Samo wejście na Island Peak (6 189m n.p.m.) nie dostarczyło specjalnych emocji, może oprócz tego że ja akurat czułam się słabo. Widziałam jak przewodnik i koleżanki lekkim krokiem oddalają się ode mnie, a ja mimo wielkich wysiłków za nic nie mogę ich dogonić. Wiedziałam tylko, że muszę na tę górę wejść (bo głupio byłoby nie wejść), więc weszłam. Ciekawiej było przy zejściu, gdy rozszalał się nieprawdopodobny wiatr. Ten wiatr niósł ze sobą drobinki miki, nazwane przez nas gwiezdnym pyłem. Gwiezdny pył właził nam wszędzie – doraźnie w oczy, usta i nos, ale potem znajdowałyśmy go w najgłębszych warstwach bielizny… Wiatr dosłownie zwalał z nóg, co chwilę musiałyśmy się kulić do ściany by nie spaść. Pierwszy raz coś takiego przeżyłam. Było nieźle.

Mimo opóźnienia, którego byłam przyczyną, obróciliśmy w niezłym czasie i wczesnym popołudniem, byliśmy już z powrotem w Chukung. Gratulacje, kolacja, wódeczka. Z mego i Kasi punktu widzenia, wejście na Island Peak (i na Mera również), nie było samodzielne, więc odmówiłyśmy przyjęcia „certyfikatu”, miało to zdaje się jakieś nieprzyjemne konsekwencje, ale .. rozeszło się.

Zasadnicza (sportowa?) część naszej wycieczki była od teraz za nami. Do naszych zrealizowanych już planów, Gerdzia dorzuciła samotne wyjście na Chykung Ri (5 550m n.p.m.) i tym samym nasza kobieca mini-wyprawka, osiągnęła wszystkie cele, a nawet więcej!

Na ogół wszystkie relacje podróżnicze, w tym miejscu się kończą. Nie wiem dlaczego, autorom wydaje się, że powrót nie jest już ciekawy. Mnie wydaje się inaczej…

Po jednym dniu marszu (z obowiązkowym postojem i zapaleniem świeczki) dotarłyśmy pod wieczór do Pangboche, rodzinnej miejscowości naszego przewodnika Sonama. Żona Sonama, Ningma  zakwaterowała nas w pokoju gościnnym, zostałyśmy przyjęte na prywatnej audiencji u dostojnego Lamy, odwiedziłyśmy Mamę naszego przewodnika (co ta kobieta musi przezywać – 3 synów, wszyscy przewodnicy i każdy był na Evereście…), ale dopiero następnego dnia, miało miejsce wydarzenie, które zostanie ze mną na zawsze. Poszłyśmy do klasztoru w Pangboche, w którym co roku przez 3 dni, modlą się mnisi z całej okolicy. Trafiłyśmy właśnie na jeden z tych dni. Przeżycie było niewyobrażalne – samotny himalajski klasztor i kilkunastu mnichów, modlących się o pokój i szczęście dla ziemi. Nie potrafię tego opisać.

Potem rozmawiałyśmy z Kasią, że w takich chwilach najbardziej odczuwa się brak talentu. Gdyby np. była z nami Szymborska …

Po „dniu pełnym wrażeń”, dotarłyśmy od znanego nam doskonale, ulubionego Hoteliku w Namche Bazar, gdzie czekała na nas (niezbyt gorąca, ale jednak) kąpiel i Internet!!! Emocje szybko opadły, za to adrenalina się podniosła, gdy  poczytałyśmy o poczynaniach nowego rządu. Był koniec listopada 2015 i PiS dopiero się rozkręcał, ku zdumieniu ludności. Natychmiast doceniłyśmy fakt, że byłyśmy poza zasięgiem i w ten sposób zyskałyśmy miesiąc życia.

W Namche dałyśmy sobie 1 dzień luzu, na niezbędne zakupy, ale potem już „bez zbędnej zwłoki”, ruszyłyśmy do Lukli by mieć zapas czasu na przelot do Katmandu. Odbyła się na ten temat owocna dyskusja, w której „przeważył głos rozsądku”, czyli 3:1, gdyż po pierwsze, mając w pamięci przygody sprzed 2 lat, gdy rzutem na taśmę zdążyłyśmy na samolot powrotny do Polski, a po drugie biorąc pod uwagę trudności z paliwem, Kasia, Gerda i ja, wolałyśmy nie ryzykować, ew. utknięcia na dłużej w pięknej, aczkolwiek na dłuższą metę, nieco ubogiej w atrakcje miejscowości Lukla.

IMG_2004[1]

Żydowsko-arabska restauracja w Katmandu foto AA

W Katmandu wpadłyśmy w wir zakupów, lenistwa i zwiedzania. Każda z nas te kilka dni przeżyła na swój sposób. Ja byłam bardzo zadowolona, że nareszcie mogę nasycić się  miastem, tym bardziej, że nie było gorąco (listopad), ruch (stosunkowo) niewielki (bo jw. trudności z paliwem), turystów też mniej niż zwykle (bo strach po trzęsieniu ziemi jeszcze nie opadł). Słowem bardzo przyjemnie! Przy pomocy Zosi, odkryłyśmy znakomitą knajpę żydowsko-arabską (właśnie tak) z przepysznym jedzeniem, gdzie co do grosza pozbyłyśmy się ostatnich rupii, dolarów i wszelkich innych walut.

I tu nasza przygoda faktycznie dobiega końca… Pozostaje tylko podziękować moim koleżankom za nietuzinkowe towarzystwo i wspólne przygody, a szczególnie:

Kasi Czeczott-Łukasik – za wspólne mieszkanie, za uśmiech, błyskotliwe opowieści, poczucie humoru, wyrozumiałość (!!!), wsparcie (w wielu trudnych,  nerwowych i … miłych chwilach), za pożyczenie kilku niezbędnych do przetrwania przedmiotów (których jakiś powodów nie wzięłam), za liściki pozostawiane po drodze (gdy nasze drogi się rozeszły), za zrozumienie „bez słów”i jednakowe podejście do spraw…

Hani Gerdzi Myślińskiej – za … wymyślenie całego przedsięwzięcia! Gerda bez Ciebie by nas tam nie było! A oprócz tego za spokój, dystans, jasno określone cele, zachwyt nad światem, dokumentację fotograficzną, objaśnienia geograficzne, wędrówki palcem po mapie i … plany na przyszłość!!!

Zosi Bachledzie – za „twardość”, żelazną kondycję, pokazywanie zawsze „jasnej twarzy” (nawet w trudnych momentach), dbanie o nasze bezpieczeństwo i za Sonama, który okazał się znakomitym przewodnikiem i towarzyszem wędrówki. No i oczywiście za zjazd na nartach z Mera Peak, dzięki czemu nasza wyprawa mogła zaliczyć na swoje konto jeszcze jeden sukces!

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Od lewej: Hania „Gerda” Myślińska, Zosia Bachleda, Agnieszka Adamowska, Kasia Czeczott-Łukasik foto Zbyszek Adamowski

Dzięki dziewczyny!

„I to by było na tyle”, że posłużę się klasycznym cytatem. Z pewnością wydarzyło się jeszcze wiele innych rzeczy, które mogły znaleźć się w tej opowieści. Choćby to, że miałyśmy prywatną elektrownię (dzięki Andrzej Piątek!), i to że jako 4 piękne i dzielne (!) kobiety, znające w sumie 5 czy 6 języków obcych, spotykałyśmy się z sympatią i zainteresowaniem,  oraz to jakie trudności techniczne spotykałyśmy i jakimi praktycznymi spostrzeżeniami możemy się podzielić – o tym wszystkim nie będzie, żeby nie zanudzać, ale jeśli ktoś chciałby powtórzyć naszą trasę, zapraszam do kontaktu na priv.

IMG_1949[1]

Nasza prywatna elektrownia słoneczna foto AA

 

Jedna odpowiedź »

  1. Pingback: Himalaje 2015 Dolina Hunku | 50plus&minus

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s