
Już prawie zapomniałam, że w USA jest inaczej. Inaczej niż w Europie, inaczej niż u nas. I nie bójmy się tego jasno powiedzieć: jest lepiej!
Nie jestem jakąś „amerykanofilką” (czy jest takie słowo?), ale po dłuższej nieobecności w tym kraju, zawsze wpadam w zachwyt od nowa. Zwłaszcza teraz, gdy na zaproszenie mojej kochanej przyjaciółki, udało mi się wyrwać na tydzień, z dusznej atmosfery naszego kraju.
I tym razem w Stanach, cieszyło mnie po prostu wszystko: przestrzenie, spokojne przedmieścia, atmosfera Cambridge leżącego „w cieniu” Harvardu, miasto Boston ze strzelistą architekturą i sennym jeszcze portem, bogate muzea, przepyszne jedzenie w etnicznych restauracjach, bezinteresowna życzliwość kasjerki w supermarkecie, człapanie bez celu, wtapianie się w kolorowy tłum, obserwacje ludzi.
Dziś wyprawa „do Ameryki” to już nie bilet w jedną stronę. Można wyskoczyć na kilka dni. Odległości i co ważniejsze granice, się zatarły. Zmniejszyły się różnice pomiędzy „nimi” i „nami”, Polakami mieszkającymi tam i tu. Niezmienne pozostały długie rozmowy, ciekawość, wspomnienia … i za to jestem najbardziej wdzięczna moim przyjaciołom, mojej bostońskiej rodzinie i LOSOWI, że mnie tak obdarował.
Niby banalne stwierdzenie z tym biletem w jedną stronę, ale faktycznie dziś Ameryka jest na wyciągnięcie ręki i obawiam się, że jak już zniosą nam wizy, to nie będzie chętnych by tam na lata jechać, choć mogę się mylić bo jak coś lub ktoś nas w Polsce przyciśnie to będą chętni na emigrację..miejmy nadzieję legalną..