Stało się. Od kilku miesięcy jestem 50+. Jak widać trochę mi zajęło przyzwyczajanie się do tego stanu. Łatwo nie było. Kilka razy moje „młodsze” koleżanki, pytały mnie: jak to jest po 50-siątce??? No cóż… tak bardzo fajnie to nie jest. Po pierwsze człowiek uświadamia sobie, symbolicznie oczywiście (!) upływ czasu. Niby nic się nie zmienia, ale … „bliżej już jak dalej” to pewne. Po drugie, coraz częściej jest się najstarszym, w różnych okolicznościach. Mimo, że forma dopisuje, jest się „na bieżąco” przynajmniej jak chodzi o sprawy „ważne” (tu pojawia się nowy problem, co dla kogo „ważne”…), młodzi odpadają, a ty dajesz radę, a jednak … coraz trudniej młodym przychodzi mówić do ciebie po imieniu, a pani w sklepie z akcesoriami elektronicznymi, zwraca się tylko do twojej córki, bo ty wyglądasz na taka co już nie ogarnie.
Trzeba się przyzwyczaić. Przecież będzie coraz gorzej.
Tymczasem, w ramach robienia nowych rzeczy pierwszy raz w życiu poszłam na manicure i poprosiłam o zrobienie pięknego „frencza” (potem przez dwa tygodnie nie zmywałam naczyń, bo uznałam że skora tyle zainwestowałam w swoje dłonie, to nie po to, żeby teraz zmywać gary), dokonałam kilku drobnych korekt twarzy (chyba nikt nie zauważył) i … nie kupiłam żadnej nowej odzieży (ze względu na brak kasy i pomysłów).
Mam również wiele postanowień na nowe półwiecze, w tym najważniejsze: żeby już nigdy praca, nie przysłoniła mi przyjemności. Ilekroć będę miała wybór pomiędzy zrobieniem czegoś co muszę lub powinnam, ze względu na sprawy służbowe, a tym co chcę zrobić prywatnie, zawsze wybiorę to drugie!