
Etap II Dolina Hunku (lub Honku jak piszą niektórzy)
Tak, od zejścia z Mera Peak (6,476m), rozpoczął się najciekawszy fragment naszej wycieczki – weszłyśmy w słabo odwiedzaną Dolinę Hunku.
Dzień szczytowy, jak to bywa, trochę nas zmęczył, więc dowlokłyśmy się do biwaku na przysłowiowych ostatnich nogach. Za to ranek przywitał nas słońcem, zielenią i szemrzącym strumyczkiem. Wydawało nam się, że znalazłyśmy się w raju… ku naszemu zdumieniu, na zdjęciach widać tylko suche trawy i jakieś ruiny. Hmmm???
Przez kolejne dwa dni, wędrowałyśmy przepiękną pustą doliną, wznosząc się i opadając na wysokości ok. 5tyś m, chłonąc obrazy w ciągłym zachwycie. Otaczały nas 7tyś olbrzymy, rozbudzając wyobraźnię i pobudzając do kolejnych marzeń.

Gerda i ja w Dolinie 5 Stawów Himalajskich foto Kasia Czeczott-Łukasik
W dolinie nie spotykałyśmy ani zwierząt, ani ludzi. To wyjątkowo mało „chodzony”teren, odwiedzany tylko przez nieliczne wyprawy albo szalonych trekersów (jak my!). Na kolejną noc zatrzymałyśmy się w sezonowym obozie, stanowiącym wsparcie dla wypraw na Baruntse, a ostatnia wypadła już u stóp przełęczy Amphu Lapcha. Tu spotkała nas miła niespodzianka, mianowicie samotny namiocik nijakiego Dimy, którego miałyśmy okazję spotkać kila dni wcześniej. Dima był Żydem ukraińskiego pochodzenia (albo odwrotnie) i polubił nas od pierwszego słowa po rosyjsku. Wkrótce okazało się, że spotkanie to było wyjątkowo szczęśliwym zbiegiem okoliczności, zwłaszcza dla Dimy, gdyż na”technicznej” przełęczy Amphu Lapcha, Dima ze swoim zabytkowym czekanem i kutymi rakami niewiele by w pojedynkę zdziałał.
Etap III Amphu Lapcha i Chukung
Ranek przywitał nas słońcem … trzeba przyznać, że w ogóle pogoda nam sprzyjała. Począwszy od pierwszego deszczu w Katmandu – gdyby nie on, poleciałybyśmy do Lukli, dotarłybyśmy pod Mera Peak 2-3 dni wcześniej i … utknęłybyśmy w świeżym śniegu (dramatyczne relacje o odmrożeniach, zasłabnięciach, helikopterach, itd., obijały nam się podczas całego trekkingu pod Mera), a tak … dotarłyśmy do high campu tuż po grupie 20 Japończyków (70+!), którzy idealnie przetarli nam szlak i weszłyśmy „jak po maśle”, chciałoby się powiedzieć.
Na przełęczy Amphu Lapcha pogoda była wprost idealna: słońce, brak wiatru, ciepło.
Uroda tego miejsca po prostu nas powaliła. Tak cudownych formacji lodowych nie widziałam nigdzie! Warstwy śniegu w różnych kolorach, firanki sopli, błękitne szczeliny – piękne i … trochę straszne. Widoki nie zachęcały może do zbyt długiej kontemplacji ale były porażające.
Samo przejście przełęczy Anphu Lapcha (5778m) nie dostarczyło nam aż tak wiele emocji – Zosia z Sonamem, założyli poręczówki, tragarze przenieśli nasze bagaże, a my jako pańcie przeszłyśmy sobie spokojnie i dostojnie. Tu drobna UWAGA – gdyby ktoś próbował pójść w nasze ślady, do czego gorąco namawiam, musi jednak mieć przynajmniej podstawowe doświadczenie w zimowym wspinaniu. Przekonał się o tym dobitnie Dima, który gdyby nie nasze liny poręczowe i zjazdy, utknął by tam na dobre (że tak powiem).
Po przejściu przełęczy, wszyscy odczuliśmy niebywałą ulgę, bo jednak był to najtrudniejszy etap naszej wycieczki, a udało nam się pokonać go bez strat „w ludziach i sprzęcie”.

Ekipa w komplecie po przekroczeniu przełęczy Amphu Lapcha, foto Sonam
Na wieczór dotarliśmy do Chukung, na solidny odpoczynek i reset przed kolejnym etapem.
Rewelacja!
Dzięki. To była super wyprawa 🙂
Pingback: Himalaje 2015 już czas… | 50plus&minus